![]() |
(fot. Magazyn Gitarzysta) |
Jeśli Matthew Bellamy, Chris Wolstenholme i Dominic Howard przygotowują nowy album to każdy, kto zechce go posłuchać musi się spodziewać niespodziewanego. Muse z różnorodnością eksperymentuje w swoim dorobku przede wszystkim od “Black Holes & Revelations”, czyli już prawie 15 lat. Czasem ma to lepszy, czasem gorszy skutek. W przypadku “Simulation Theory” skłaniałbym się jednak ku tej pierwszej opcji.
Krążek
malował się jako specyficzny zbiór inspiracji latami 80., filmami
pokroju “Powrotu do przyszłości”, czy serialu “Stranger
Things” i przenikaniem się kultury tamtego okresu z dzisiejszą
nowoczesną. Co z tego wyszło? W przypadku Muse to dziwne, ale
“Simulation Theory” nie jest do końca koncept albumem. Większość
piosenek w warstwie tekstowej skupia się na podobnych motywach, ale
ich kolejność, czy brzmienie nie jest dostosowane, jak w przypadku
“Drones”, czy częściowo “The Resistance”. Mamy do czynienia
ze zbiorem utworów, tego co zdążyło się w zespole urodzić od
wydania poprzedniej płyty.
Całość
otwiera świetnie zaaranżowany i przenoszący do innego świata
swoim elektronicznym gigantyzmem “Algorithm”. Przyznam się, że
gdy pierwszy raz odsłuchiwałem potężne basowe wejście do utworu,
musiałem sprawdzić, czy na pewno wybrałem odpowiedni album. Muse
rzadko aż tak dopuszczają do swoich utworów brzmienie pozbawione
ich instrumentów z pierwszych lat twórczości. Tym razem pozwolili
sobie na to i tym wygrali. Według mnie albumowy otwieracz to jego
prawdopodobnie najmocniejszy punkt - przykuwa uwagę, pozostawia
lekki niedosyt związany z budowanym napięciem, nasyca za to
perfekcją kompozycji.
Jeśli
przychodzi do oceny pozostałych utworów, zachwyca mnie przede
wszystkim groove “Break It To Me”, który brzmi jakby Prince
zdecydował się mieć dzieci z Rage Against The Machine, bród i
zaskoczenie, wywołane dziwnym, ale oryginalnym brzmieniem
“Propagandy”, a także gigantyzm i mocarność “Blockades”.
Nie mogę nie docenić także “The Void”, o którym wielu fanów
pisało jako o kontynuacji “Exogenesis Symphony” w nieco bardziej
elektronicznej wersji.
(fot. Wyspa.fm) |
Singlowe kawałki już dawno dały się osłuchać i wśród nich moim faworytem jest wehikuł czasu ustawiony jedynie na lata 80. - “Pressure”. Nieco bardziej cudaczne “The Dark Side” i zaciekawiające powrotem Matta do używania pedału Whammy “Thought Contagion” wydają się leżeć półkę niżej, choć wciąż być solidnymi propozycjami. Słabiej wypadają utwory komercyjne - pompatyczne “Get Up And Fight” z pozytywnym przesłaniem i wyjątkową historią tekstu (Matt pisał tę piosenkę dla swojego wujka walczącego z rakiem), jak i cukierkowe “Something Human”.
Najbardziej interesuje mnie jednak odbiór całości, który już po paru odsłuchach miałem wyrobiony. Pomimo, że płyta nie ma na celu opowiedzenia nam jakiejś pełnej historii, to sama okazuje się faktycznie najlepsza odsłuchiwana jako 11 piosenek bez przerywania. Po większą ilość można sięgnąć dzięki rozbudowanej wersji deluxe, zawierającej parę “Alternate Reality Versions” piosenek z podstawowej opcji, a także choćby akustycznie nagrane “Something Human”, czy gospelowe wykonanie “Dig Down”, które moim zdaniem wypada lepiej niż oryginał. Trzeba Muse przyznać, że znów potrafili zaskoczyć. Wielu fanów krytykowało ich po skręcie w nieco bardziej proste i komercyjne brzmienia, jakie zapowiadała większość singli. Co się okazało? Że sam krążek jest niezwykle różnorodny i wygląda na to, że na długo zapisze się w pamięci fanów. Właśnie manewrowaniem gatunkami, gitarowymi solo, przemyślanymi elektronicznymi “usprawniaczami”, czy w końcu różnie dobieranym do każdego utworu wokalem Matta. Nic tylko czekać, aż rozpocznie się trasa promująca płytę. Ta narobiła apetytu na odpowiednie wykorzystanie jej na scenie. W tym kontekście na Muse też bardzo trudno się zawieść.
Najbardziej interesuje mnie jednak odbiór całości, który już po paru odsłuchach miałem wyrobiony. Pomimo, że płyta nie ma na celu opowiedzenia nam jakiejś pełnej historii, to sama okazuje się faktycznie najlepsza odsłuchiwana jako 11 piosenek bez przerywania. Po większą ilość można sięgnąć dzięki rozbudowanej wersji deluxe, zawierającej parę “Alternate Reality Versions” piosenek z podstawowej opcji, a także choćby akustycznie nagrane “Something Human”, czy gospelowe wykonanie “Dig Down”, które moim zdaniem wypada lepiej niż oryginał. Trzeba Muse przyznać, że znów potrafili zaskoczyć. Wielu fanów krytykowało ich po skręcie w nieco bardziej proste i komercyjne brzmienia, jakie zapowiadała większość singli. Co się okazało? Że sam krążek jest niezwykle różnorodny i wygląda na to, że na długo zapisze się w pamięci fanów. Właśnie manewrowaniem gatunkami, gitarowymi solo, przemyślanymi elektronicznymi “usprawniaczami”, czy w końcu różnie dobieranym do każdego utworu wokalem Matta. Nic tylko czekać, aż rozpocznie się trasa promująca płytę. Ta narobiła apetytu na odpowiednie wykorzystanie jej na scenie. W tym kontekście na Muse też bardzo trudno się zawieść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz