środa, 9 stycznia 2019

2018 muzycznie


Co przywiódł poprzedni rok muzycznie? Dużo. A skoro dużo to warto to jakoś posegregować. Postanowiłem zatem stworzyć dość luźną, 10-utworową playlistę, która zobrazuje mniej więcej, jak rozkładał się mój dobór poszczególnych piosenek na listach tych najczęściej odtwarzanych. 

1. Muse - Pressure 


Dobry otwieracz, co zauważyło samo Muse, ustawiając tę piosenkę wielokrotnie jako numer 1 swojej koncertowej setlisty. O najnowszym albumie “Simulation Theory” rozpisałem się tutaj, ale sam utwór “Pressure” to dobry start do czegokolwiek, więc trzeba go zapisać także na tej liście.

2. Slash featuring Myles Kennedy & The Conspirators - Serve You Right


Powracający Slash w kolejnym solowym albumie nie zawiódł. Riff do "Serve You Right" mocno wkręca, dobrze rozwinie zatem i tą playlistę. Żałuję tylko, że ze słynnym gitarzystą z cylindrem nie spotkamy się w Łodzi za miesiąc. 

3. Tash Sultana - Cigarettes



Debiut roku? Bezapelacyjnie. I jedna z najlepszych piosenek w jej karierze. Świetne gitarowe solo pod koniec, dające jej się wyżyć na instrumencie. Cała Tash, którą mam nadzieję w tym roku zobaczyć na żywo. 

4. Metric - Now Or Never Now



Metric nie jest moim ulubionym, ani nawet często odsłuchiwanym przeze mnie zespołem. Ale tym kawałkiem zaczarowali. Pięknie się tu wszystko ze sobą układa. 

5. Mike Shinoda - Make It Up As I Go (feat. K-Flay)



Mike Shinoda to wyjątkowa osobistość. Jego solowy projekt po traumatycznym roku związanym ze śmiercią Chestera Benningtona przyniósł dużo pięknych dźwięków. Choćby ten, bardzo uzależniający. 

6. Snow Patrol - A Youth Written In Fire



Piękne, ckliwe, ale na to czekam od Snow Patrol. Nowa płyta jest świetna, choć nie przesadzajmy, że wybitna. To po prostu spełnia wszelkie oczekiwania słuchacza.

7. Paul McCartney - Come On To Me



Legendy zabraknąć nie mogło. Zwłaszcza w tak wybornej formie. 

8. Neighbor Lady - Oh Honey



Rok 2018 rokiem odkryć. Wyjątkowo spokojne, ale jakże zaskakująco wpadające w pamięć. Teraz musi zapamiętać się nazwa - Neighbor Lady. 

9. cleopatrick - hometown



Utwór co prawda jeszcze z 2017, ale EP "the boys" już nie. A warto jej posłuchać i odjechać z chłopakami. Niedługo będziemy śledzić na wielu Mainach!


10. Kamp! - Nanette


Na koniec elektronicznie. Kolejny album, za który tylko chwalić. Nie da się obok dźwięków nowego KAMP! przejść obojętnie. I dobrze, słuchać! Jak najdłużej, jak najwięcej.

środa, 5 grudnia 2018

Eksperymentalna różnorodność - Muse "Simulation Theory"

Znalezione obrazy dla zapytania muse simulation theory
(fot. Magazyn Gitarzysta)

Jeśli Matthew Bellamy, Chris Wolstenholme i Dominic Howard przygotowują nowy album to każdy, kto zechce go posłuchać musi się spodziewać niespodziewanego. Muse z różnorodnością eksperymentuje w swoim dorobku przede wszystkim od “Black Holes & Revelations”, czyli już prawie 15 lat. Czasem ma to lepszy, czasem gorszy skutek. W przypadku “Simulation Theory” skłaniałbym się jednak ku tej pierwszej opcji. 


Krążek malował się jako specyficzny zbiór inspiracji latami 80., filmami pokroju “Powrotu do przyszłości”, czy serialu “Stranger Things” i przenikaniem się kultury tamtego okresu z dzisiejszą nowoczesną. Co z tego wyszło? W przypadku Muse to dziwne, ale “Simulation Theory” nie jest do końca koncept albumem. Większość piosenek w warstwie tekstowej skupia się na podobnych motywach, ale ich kolejność, czy brzmienie nie jest dostosowane, jak w przypadku “Drones”, czy częściowo “The Resistance”. Mamy do czynienia ze zbiorem utworów, tego co zdążyło się w zespole urodzić od wydania poprzedniej płyty.

Całość otwiera świetnie zaaranżowany i przenoszący do innego świata swoim elektronicznym gigantyzmem “Algorithm”. Przyznam się, że gdy pierwszy raz odsłuchiwałem potężne basowe wejście do utworu, musiałem sprawdzić, czy na pewno wybrałem odpowiedni album. Muse rzadko aż tak dopuszczają do swoich utworów brzmienie pozbawione ich instrumentów z pierwszych lat twórczości. Tym razem pozwolili sobie na to i tym wygrali. Według mnie albumowy otwieracz to jego prawdopodobnie najmocniejszy punkt - przykuwa uwagę, pozostawia lekki niedosyt związany z budowanym napięciem, nasyca za to perfekcją kompozycji.
Jeśli przychodzi do oceny pozostałych utworów, zachwyca mnie przede wszystkim groove “Break It To Me”, który brzmi jakby Prince zdecydował się mieć dzieci z Rage Against The Machine, bród i zaskoczenie, wywołane dziwnym, ale oryginalnym brzmieniem “Propagandy”, a także gigantyzm i mocarność “Blockades”. Nie mogę nie docenić także “The Void”, o którym wielu fanów pisało jako o kontynuacji “Exogenesis Symphony” w nieco bardziej elektronicznej wersji. 

Znalezione obrazy dla zapytania muse simulation theory
(fot. Wyspa.fm)
Singlowe kawałki już dawno dały się osłuchać i wśród nich moim faworytem jest wehikuł czasu ustawiony jedynie na lata 80. - “Pressure”. Nieco bardziej cudaczne “The Dark Side” i zaciekawiające powrotem Matta do używania pedału Whammy “Thought Contagion” wydają się leżeć półkę niżej, choć wciąż być solidnymi propozycjami. Słabiej wypadają utwory komercyjne - pompatyczne “Get Up And Fight” z pozytywnym przesłaniem i wyjątkową historią tekstu (Matt pisał tę piosenkę dla swojego wujka walczącego z rakiem), jak i cukierkowe “Something Human”. 

Najbardziej interesuje mnie jednak odbiór całości, który już po paru odsłuchach miałem wyrobiony. Pomimo, że płyta nie ma na celu opowiedzenia nam jakiejś pełnej historii, to sama okazuje się faktycznie najlepsza odsłuchiwana jako 11 piosenek bez przerywania. Po większą ilość można sięgnąć dzięki rozbudowanej wersji deluxe, zawierającej parę “Alternate Reality Versions” piosenek z podstawowej opcji, a także choćby akustycznie nagrane “Something Human”, czy gospelowe wykonanie “Dig Down”, które moim zdaniem wypada lepiej niż oryginał. Trzeba Muse przyznać, że znów potrafili zaskoczyć. Wielu fanów krytykowało ich po skręcie w nieco bardziej proste i komercyjne brzmienia, jakie zapowiadała większość singli. Co się okazało? Że sam krążek jest niezwykle różnorodny i wygląda na to, że na długo zapisze się w pamięci fanów. Właśnie manewrowaniem gatunkami, gitarowymi solo, przemyślanymi elektronicznymi “usprawniaczami”, czy w końcu różnie dobieranym do każdego utworu wokalem Matta. Nic tylko czekać, aż rozpocznie się trasa promująca płytę. Ta narobiła apetytu na odpowiednie wykorzystanie jej na scenie. W tym kontekście na Muse też bardzo trudno się zawieść.

czwartek, 15 listopada 2018

Cleopatrick: „Nasza muzyka to po prostu my"

Dwóch skromnych, ale wielkich i szczerych przyjaciół spotkało się parę lat temu i po przeżyciu ze sobą kolejnych miesięcy stworzyli marzenie o własnym zespole. To najprostszy opis młodego duetu Cleopatrick, z którym udało mi się porozmawiać jako pierwszemu w Polsce, jeszcze przed ich wyjazdem na trasę po USA.

(fot. Janine Van Oostrom, Instagram: @janine.v.photography)

Jakub Balcerski (blog Czas Na Rock): Jak doszło do Waszych pierwszych spotkań – kiedy powstał zespół?

Zespół Cleopatrick: Cóż, spotkaliśmy się już w przedszkolu, gdy mieliśmy po 4 lata, a reszta to tak naprawdę historia. Słuchaliśmy i graliśmy muzykę, odkąd byliśmy 8-latkami. Cleopatrick uformował się w 2015 roku, gdy skończyliśmy szkołę. To był ważny moment naszego życia, bo wtedy zdecydowaliśmy się, żeby traktować naszą muzykę poważnie.

Mieliście jakieś muzyczne inspiracje?

Jako dzieci obaj inspirowaliśmy się bardzo tym, czego słuchali nasi rodzice – czy w samochodzie, czy podczas koncertów w naszym sąsiedztwie. Dla Luke’a najwcześniejszym wpływem był Dean Martin, a dla mnie (Iana) Bruce Springsteen i E-Street Band.

Jak opisalibyście swój styl grania?

Nie próbujemy wypracować sobie swojego specyficznego stylu. Nasza muzyka to po prostu my i wkładamy w nią całą swoją energię.

Często brzmicie w swoich utworach podobnie jak Royal Blood. Jak reagujecie na podobne porównania?

Słyszymy je cały czas, podobnie jak wiele innych duetów. Myślę, że to dość łatwe porównywać zespoły jedynie po wyglądzie, co nie jest fair. Bardzo lubimy Royal Blood, ale być stale porównywanym do nich wyłącznie ze względu na fakt, że mamy riffy i jest nas dwóch może być trochę frustrujący.
Gdy jesteście w studiu, albo tworzycie muzykę - macie jakieś założenia czy robicie wszystko spontanicznie?

Nie ma w tym zbyt wiele nadmiernego myślenia, gdy tworzymy naszą muzykę. Piszemy i gramy to, co przychodzi nam naturalnie. W tym momencie piszemy jedne z najlepszych piosenek w całej karierze. Jesteśmy podekscytowani przyszłością.

Wydaliście EP-kę „the boys” - jesteście zadowoleni z tego jak wypadła i jak zareagowała na nią publiczność?

„the boys” przywiodła nas do wielu cudownych miejsc w tym roku. Bylibyśmy zadowoleni nawet, gdyby interesowała jedynie małą grupkę naszych przyjaciół, więc sukces jaki osiągnęła jest dla nas niewyobrażalny.


(fot. Janine Van Oostrom, Instagram: @janine.v.photography)

W muzyce jest teraz wiele świetnych grup i artystów, którzy pozostają nieznani dla szerszej grupy słuchaczy. Mieliście w swojej karierze taki moment, gdy pomyśleliście - „Z nami będzie inaczej”?

Zawsze staraliśmy się po prostu pozostawać skupieni na tworzeniu muzyki, do której podchodzimy z ogromną pasją. Więc to tak naprawdę nigdy nawet nie przeszło nam przez myśl. Ale w sumie nigdy nie myśleliśmy też o robieniu wywiadów dla Polski.

Jesteście na parę chwil przed trasą po USA – jak się wobec niej czujecie i co może być jej najważniejszym elementem?

Jesteśmy bardzo podekscytowani graniem koncertów w Stanach. Teraz najważniejszym jest dostać się do Los Angeles, żebyśmy mogli spróbować skrzyknąć się z Jonahem Hillem. 

Wydaliście już parę EP-ek – myślicie już o pełnym albumie, czy nadal chcielibyście wydawać single i łączyć je w mniejsze wydawnictwa?

Przygotowujemy specjalne rzeczy dla kogokolwiek, kto nas słucha. Planujemy kompletnie unicestwić rynek w ciągu następnych paru lat – to możemy powiedzieć na pewno.

Jesteście teraz dość popularni w Europie – kiedy zamierzacie tu wrócić i może odkryć parę nowych miejsc (może kiedyś Polskę)?

Będziemy z powrotem tak szybko jak to tylko możliwe. Nasze europejskie koncerty były jednymi z najmocniejszych i najbardziej wyjątkowych, jakie kiedykolwiek zagraliśmy. Nie możemy się, więc doczekać powrotu i oby także pojawienia się w nowych miejscach (wraz z Polską).


piątek, 26 października 2018

„Wasteland” musiał być historią - Mariusz Duda opowiada o nowym życiu Riverside

Ten wywiad jest jednym z dłuższych i cikawszych, jakie kiedykolwiek przeprowadziłem z twórcami muzyki. Zwłaszcza tak interesującej i niezwykłej, jak jest w przypadku zespołu Riverside. Ich nowy krążek Wasteland" jest pierwszym nagranym po śmierci gitarzysty Piotra Grudzińskiego. Przez to przewija się na nim tematyka post-apokaliptyczna, co tłumaczył mi lider grupy, Mariusz Duda. Opowiedział też o kulisach komponowania części utworów z płyty, jak i opisał jej wyjątkowy charakter.

(fot. riversideband.pl)


Jakub Balcerski (blog Czas Na Rock): Okładka październikowego „Teraz Rocka” głosi „Wasteland jest inny”, odnosząc się do Waszego najnowszego wydawnictwa. Po odsłuchu płyty mam podobne wrażenie – takie było założenie?

Mariusz Duda (zespół Riverside): Umówmy się, że Riverside nie jest już kwartetem, który wszyscy znali z naszych poprzednich płyt. Jesteśmy teraz trio, innym zespołem. Oczywiście baza, a więc podstawy melodyczne i kompozycyjne to wciąż Riverside. Kompozytor się nie zmienił, ale inne są środki wyrazu. Piotr dodawał od siebie dużo elementów, które wpływały mocno na styl w jakim graliśmy i najgorszą rzeczą, jaką mógłbym zrobić to skopiowanie Piotra i wklejanie go przez siebie lub innych. To jesteśmy już inni my. Trzeba było wyraźnie podkreślić, że nie żyjemy przeszłością. Żyjemy teraźniejszością, a nawet przyszłością. Dlatego ten album musiał być inny i pokazać nasze oblicze w takiej formie, w jakiej teraz jesteśmy. Takiej formie ociosanej, pobrudzonej, zakurzonej, zmaltretowanej przez różne wydarzenia z przeszłości, ale też idącej z podniesioną głową do przodu.

Z poprzednich płyt pozostało takie wrażenie wbicia w fotel, przynajmniej u mnie. Jak jest z wami podczas tworzenia płyty – jest taki moment gdy czujecie, że płyta będzie wyjątkowa?

Miałem takie wrażenie podczas tworzenia „Wasteland”. Nie myśleliśmy o tym, że piszemy testament, czy składamy hołd, ale ona wyszła muzycznie bardzo wielowymiarowo, jest w niej wiele płaszczyzn i wolnego miejsca, w którym dużo osób może się odnaleźć i utworzyć swoją własną interpretację. Ta płyta nie jest przekombinowana i nie ma na niej natłoku instrumentów. Ona może ci bardzo często towarzyszyć, jest uniwersalna. Wspomniałem dziś podczas spotkania, że mieliśmy jeszcze dwa utwory przygotowane do wydania na tym krążku, ale wyrzucenie ich sprawiło, że ta płyta aspiruje nawet do takiego małego arcydzieła. Natomiast z tymi utworami byłaby po prostu kolejnym dobrym albumem. Czułem, że jest to wyjątkowy album, ale nie spodziewałem się że aż tak, bo za jakiś czas może się okazać, że on ma jeszcze większą siłę przebicia niż mi się wydawało.

Wasze utwory mają to do siebie, że są takimi podróżami do słuchacza i gdzieś go zawsze wiodą. Ale mam wrażenie, że najważniejsze są dla was skutki tej głównej, czyli odbioru całej płyty…

To jest tak, że jako twórca zawsze staram się opowiadać historię i podchodzić do albumu, jakby to był film. W dzisiejszych czasach ludzie słuchają płyt na wyrywki, pojedynczych singli. Nie mam nic przeciwko temu, ale ja komponuję album w ten sposób, by można było usiąść na kanapie i posłuchać go od początku do końca. Wzięło się to stąd, że w młodości słuchałem płyt w całości po ciemku. Były to wydawnictwa elektroniczne, choćby Tangerine Dream, Vangelis, Jarre, Mike Oldfield - bardzo ilustracyjne. Jako dzieciak rysowałem też komiksy, bawiłem się w takie fabularne rzeczy. I „Wasteland” musiał być historią, od tego się zaczęło. Dopiero potem pojawiły się kompozycje i pomysł dotyczący brzmienia. To jest zawsze coś, na co zwracam uwagę, dlatego to jest zawsze kojarzone z jakimiś filmowymi dźwiękami, bądź nawiązywaniem do ścieżki dźwiękowej.

Na albumie nie ma też wielu utworów wiodących, a zdarzały wam się takie w przeszłości. Tu na singiel poszedł „Vale Of Tears”, ale chyba poza nim reszty najlepiej słucha się w całości?

Lament” albo „The River Down Below“ mogłyby być jeszcze oddzielnie, ale ta kwestia to też rezultat tego, o czym mówiłem wcześniej. Dla mnie stworzenie świetnego albumu to nie nagranie takiego, który ma 3 świetne single i jakieś wypełniacze, tylko czegoś, co jest spójne od początku do końca i wydaje mi się, że ta płyta jest bardzo spójna. I te single, które wydaliśmy jeszcze przed premierą „Wasteland”, zyskują więcej, gdy słucha się ich w odpowiedniej kolejności i kontekście. Spotkałem się z opiniami, że osoby, które nie były przekonane do „Vale Of Tears” po usłyszeniu całości wiedziały, że on tam pasuje idealnie - przed „Guardian Angel“, po “Acid Rain” i zupełnie inaczej brzmi. To jest właśnie konsekwencja tych moich historii całościowych.

Jak długo kształtowała się cała kompozycja tej płyty, bo chyba w przypadku żadnej nie jest tak, że ona tworzy się przy paru utworach, które na nią trafią?

Komponowanie tego wszystkiego zajęło mi 2 miesiące. Album praktycznie ze mnie wypłynął po ukończeniu tego dla Lunatic Soul - „Under The Fragmented Sky”. Michał dorzucił do tego jedną piosenkę, czyli „The Night Before”, doaaranżowaliśmy i domknęliśmy to wszystko razem i mieliśmy tak naprawdę gotowy materiał w grudniu 2017 roku, a wszystko zaczęło się komponować niemalże równo rok temu. A potem przez pół roku była już tylko rejestracja, realizacja i uczenie się, jak to wszystko zagrać.

A jakie były uczucia po ukończeniu albumu?

Ja się osobiście bardzo cieszyłem, bo osiągnąłem efekt ukończenia 3 płyt studyjnych w ciągu jednego roku, więc wydając album co 4 miesiące, nie ukrywam, że tempo jest lekko zawrotne. Ale cieszyłem się, bo chciałem, żeby ten zespół miał w końcu taki album. Na ostatnich płytach bliżej mi było do Lunatic Soul niż do Riverside, a teraz pewna nuta z pierwszych dokonań tutaj powróciła. Efekt końcowy to właśnie ta emocja, jaką była wśród nas od początku. 



Znalezione obrazy dla zapytania riverside wasteland
(fot. muzyka.interia.pl)
  

Tematyka post-apokaliptyczna to temat poruszany przez wiele zespołów, przez co dość trudny - kiedy pomyślałeś sobie, że warto jej użyć właśnie teraz?

Po śmierci Piotra czułem, że można opowiedzieć historię po końcu świata, jaki w pewnym stopniu wydarzył się w Riverside. My byliśmy takimi ludźmi, którzy przeżyli i starają się iść dalej, budując nowe osady i szukając pożywienia. Riverside zawsze pisze, opowiada historie, które ja piszę, wiążąc je z jakimiś sytuacjami - nadpobudliwość, zupełny brak czasu („Anno Domini High Definition”), chęć powrotu do beztroski i korzeni („Love, Fear and The Time Machine”). Teraz bardzo chciałem nagrać taki postapokaliptyczny album, ale też nie robić z niego “Fallouta”, czy “Metra 2033”, a podejść do tego bardziej poetycko, żeby to było o życiu, samotności, o próbie przetrwania.

Dużo mówi się o emocjach w pierwszym utworze - „The Day After”, który praktycznie nie ma podkładu. Ale zwróciłbym uwagę z kolei na ostatni - „The Night Before”, bo nie jest tak, że często tworzycie utwory na pianino, a ten ma wyjątkowy ładunek emocjonalny…

On jest idealnie umieszczony na tej płycie. To moment, kiedy wszystko się dopełnia, napisy końcowe. Zawsze uwielbiałem wyjątkowe piosenki kończące filmy, do dziś pamiętam „Piąty Element” i tam był „Eric Serra” - świetny utwór. I „The Night Before” jest właśnie takim zamknięciem płyty. To bardzo wzruszająca piosenka i cieszę się, że taką mamy na albumie, Michał świetnie to sobie wymyślił. Dobrze, że nie dołącza też tutaj żadna inna sekcja rytmiczna, bo mamy z Michałem utwory typu „Conceiving You“, czy „We Got Used To Us” i „Acronym Love”, gdzie było pianino, a potem wchodził cały zespół. I teraz już nie wchodzi, chcieliśmy to nagrać właśnie w ten sposób, żeby były tam tylko dwa instrumenty - wokal i pianino. W końcu się udało po latach.

Gdy rozmawiamy jesteście po akustycznym secie w łódzkim Empiku - chyba ważny jest dla was taki wymiar nagrywanych utworów?

Jest bardzo ważny. Zawsze chciałem to robić, tylko mieliśmy jeden problem - Piotrek nigdy nie grał na gitarze akustycznej. On był gitarzystą przede wszystkim solowym, grał na gitarze elektrycznej i gdy przychodziło do takich rzeczy, to mnie głupio było brać za gitarę i grać, gdy mieliśmy gitarzystę w zespole. Więc te moje akustyki były głównie na płycie, a teraz mamy taką możliwość, więc chcieliśmy w pewnym sensie z tego skorzystać. Interpretacja zawsze jest dla mnie ważna, żeby pokazać, że pewne utwory można zagrać zupełnie inaczej. Sting jest mistrzem przearanżowywania swoich kawałków, ciągle to robił, bo teraz zajmuje się chyba głównie reggae, więc już nie za dobrze z nim. Natomiast to też jest ważne, żeby pokazywać wielowymiarowość tej muzyki.

Sting po prostu też poszedł dalej.

Tak, znalazł swój „Wasteland” (śmiech).

Przy okazji chciałem zapytać o utwór tytułowy, potęgę jego kompozycji - on też się długo tworzył? Była możliwość, żeby zrobić z niego zrobić parę rzeczy czy od początku układał się w wersję, w której znalazł się na płycie?

Układał się, zacząłem od intra, które rozrosło się niemalże do rozmiarów krótkiej piosenki. Potem jakoś tak poleciały te riffy, które gdzieś miałem wcześniej w głowie, trzymając cały czas w myślach te melodie rodem z westernu, które nabrały odpowiedniego kształtu dopiero, gdy Michał dodał tam dzwony i parę innych elementów. To dobra kompozycja, bo tam powróciły też melodyki, z których znani byliśmy na wcześniejszych płytach. Gdzieś po tych wszystkich poszukiwaniach udało się odnaleźć melancholię, niekoniecznie taką smutną - ze łzą i wspomnieniem, ale też taką, która potrafi podnieść na duchu. Bo „Wasteland” to trochę taki koniec westernu, gdzie ten dobry wygrywa i odjeżdża na koniu w stronę zachodzącego słońca, a my czujemy, że wypełniło się coś dobrego. Te piosenki komponują się czasami tak szybko, że ja za tym nie nadążam. Robię to w ten sposób, że biorę gitarę akustyczną i nagrywam to na dyktafon. Potem przynoszę to wszystko do studia i próbuję jakoś kleić. Czasem wychodzi tak, że dorzucam fragmenty od kolegów, albo nagrywamy to tak, jak zostało skomponowane wcześniej. I chyba „Wasteland“ to była taka dłuższa kompozycja, którą nuciłem do tego dyktafonu od samego początku.

Nadchodzi trasa - czas przedstawić album na żywo. Z tego co wiem zagracie go w całości?

Piosenki z „Wasteland” na pewno się pojawią, być może zagramy je w powiększonym składzie, nie mówiąc tutaj o kwartecie, a nawet kwintecie. Zastanawialiśmy się też nad setlistą - co najbardziej pasowałoby do nowego albumu i wychodzi na to, że „Out Of Myself”, czyli nasz debiut dobrze się z nim zgrywa.

A jak wygląda w tym momencie wasza przyszłość - zaczęły się spekulacje o kierunku w jakim pójdziecie, o nowej trylogii albumowej…

Wasteland” otwiera nowy rozdział w naszej muzyce i raczej będziemy się tego trzymać. Bardzo się cieszę, że udało nam się paradoksalnie dopiero teraz, odnaleźć coś, co jest jeszcze bardziej nasze niż było wcześniej. Bo w naszych płytach zawsze były jakieś odniesienia, że a to przejawiał się Opeth, czasem Steven Wilson, a tutaj być może przez tę nutę słowiańskości pojawiło się poczucie, że to nie jest już szwedzkie, ani brytyjskie. Pojawiło się trochę polskości, może przez te skrzypce, może przez sposób w jaki śpiewam - taki patriotyczno-religijny zaśpiew. Śmieję się, że coś takiego miały Czerwone Gitary i Seweryn Krajewski, ale faktycznie coś w tym jest - “The Depth Of Self Illusion” ma coś takiego i twierdzę, że to pasuje do mojego głosu, Riverside, podobając się ludziom. Będziemy się starali to rozwijać.



poniedziałek, 8 października 2018

Koncertowa jesień na start - październikowe propozycje łódzkim okiem

Znalezione obrazy dla zapytania concert

Nadeszła pora roku, w której zaczyna się siadanie z kocem na kanapie przy asyście kubka rozgrzewającej herbaty. Ale to tylko pozory. Jesienny kalendarz ma to do siebie, że poszczególne dni wypychamy w nim datami koncertów. Nie inaczej jest w moim przypadku. Stworzyłem, więc listę wydarzeń, które w najbliższych tygodniach będą królowały, jeśli chodzi o zainteresowanie mojej rodzinnej, łódzkiej publiczności. Oto ona.



12.10.2018 - Kamp! - Soda Underground Stage

Znalezione obrazy dla zapytania kamp! don't clap hands
(fot. F5)
Kamp! na żywo to pewniak każdej jesieni, gdy koncertują. Widziałem ich już dwukrotnie i nie ma tu  szans na zawód. Zwłaszcza, że nowa płyta "Dare" według raportów fanów z przedpremierowego grania materiału latem, w wersji live prezentuje się jeszcze lepiej niż tej studyjnej. Na to liczą chyba wszyscy, którzy wybiorą się do Soda Underground Stage już w ten piątek. Sam klub to dobre miejsce na ucztę dla fanów elektronicznych brzmień proponowanych przez trio. Klimatem dopasuje się zapewne zarówno do takich klasyków jak "Cairo", ale i wspomnianych nowości - choćby promującego trasę singla "Don't Clap Hands". To będzie świetne otwarcie jesieni!



13.10.2018 - Ørganek - Klub Wytwórnia

Podobny obraz
(fot. bilety.fm)

Po roztańczonym piątku z Kamp! czas na coś zupełnie innego. Ale momentami równie energetycznego - Ørganek to gwarancja klasy i świetnego stylu rockowego, w którym nie brak refleksyjności, ale i przebojowości. Do tej pory miałem okazję usłyszeć materiał Tomka i zespołu jedynie w czerwcu, gdy wystąpił w dobrej formie na miejskim "festiwalu", ale słabe nagłośnienie w połączeniu z ulicą Piotrkowską i tłumem ludzi okazało się dość nieprzyjemne. Czas zdecydowanie poprawić te doznania poprzez koncert w największym klubie w Łodzi - Wytwórni, gdzie muzycznie się jeszcze nie zawiodłem. Jego wnętrze wypełni się zapewne świetnym odbiorem riffów w "Rilke", czy "Wiośnie", ale także odpowiednią atmosferą dla utworu takiego jak "Czarna Madonna". Niech to będzie wieczór pełen emocji, szczególnie tych rockowych. Jako supporty wystąpią: Omni mOdO oraz Gribojedow. 



17.10.2018 - Riverside - Magnetofon

Znalezione obrazy dla zapytania riverside 2018
(fot. The Prog Report)

Riverside to wyjątkowy muzyczny rozdział w mojej biblioteczce. Brzmienie, historie pomiędzy utworami i ta z ostatnich miesięcy, dramatyczna dla samego zespołu. Jak powiedział mi Mariusz Duda w rozmowie, która już niedługo ukaże się na tym blogu, Riverside na nowym albumie "Wasteland" to coś nowego, ale jednocześnie wyjątkowego, ze zdecydowaną perspektywą na przyszłość. By ją poznać warto przyjść do dość niewielkiego, ale jednocześnie nadającemu temu koncertowi charakteru bliskiego spotkania z Riverside, klubu Magnetofon. Jak zapowiadali członkowie grupy będzie wyjątkowo, z gośćmi, a szykują się także niespodzianki w setliście - siegną po utwory z początków swojej twórczości. 



18.10.2018 - Fertile Hump - Żarty Żartami

Znalezione obrazy dla zapytania fertile hump 2018 łódź
(fot. Łódź - Carpe Diem!)

Z Fertile Hump poznałem się przy okazji świetnego koncertu podczas supportowania Me And That Man na ich zeszłorocznej trasie. Świetne kompozycje, klimat punku mieszanego z bluesem, interakcja z publicznością, beztroskość... Czas powtórzyć ten wieczór, ale z zespołem w roli głównej gwiazdy i po wydaniu udanego "Kiss Kiss Bang Bang". Niewielka przestrzeń Żarty Żartami wystarczy, by wszyscy przepełnili się uderzającej w słuchacza siły trójki członków Fertile Hump, którzy wystąpią razem z Queer Resource Center. Dajcie szansę, a zdecydowanie nie pożałujecie.



19.10.2018 - Muniek i Przyjaciele - Klub Wytwórnia

Znalezione obrazy dla zapytania muniek i przyjaciele łódź
(fot. Bilety24)
Kto zna T.Love ten wie, że ostatnia propozycja na tej liście jest wyjątkowa. Muniek to nie tylko twarz legendarnej grupy, chociaż pewnie i tego wieczoru przeważać będą klasyki znane z twórczości tego zespołu. Zygmunt Staszczyk ma jednak na koncie wiele interesujących dokonań solowych, a przy akustycznym akompaniamencie nieocenionych Cezariusza Kosmana oraz Janka “Jahlove” Pęczaka, łódzka Wytwórnia zanurzy się w tych dźwiękach, długo nie zapominając tych doświadczeń. Sam korzystam z okazji, gdy jest okazja zobaczyć T.Love w Łodzi, więc tej okazji też nie wypadałoby przepuścić. 


Stworzył się z tego taki miły, muzyczny tydzień pełen wrażeń. Jeśli wybierzecie się na choć jeden z powyższych koncertów, dajcie znać jak się bawiliście. I może do zobaczenia! 

czwartek, 20 września 2018

Ewolucja tanecznym krokiem - KAMP! "Dare"

Nie lubię się zamykać do jednego gatunku muzyki, więc poruszę temat nieco odmiennego od pojawiającego się tutaj w większości rocka. A w zasadzie odmiennego od wszystkiego, co od paru lat powstaje w polskiej muzyce. Studyjnie nie było ich od jesieni zeszłego roku, gdy wydali dwa single "Deny" i "Turn My Back On You". To zdecydowanie zbyt długa przerwa od tak uzależniających brzmień, jak tych zastosowanych na albumie "Dare" od Kamp!.

Znalezione obrazy dla zapytania kamp! dare
(fot. allaboutmusic.com)

Tracklista:
1. 20813
2. F.O.M.O.
3. Don't Clap Hands
4. New Season
5. Dalida
6. Drunk
7. My Love
8. Mañana (nothing is really there)
9. Kitsune - Ken
10. Race Gyal
11. Nanette

Kamp! wydając swój debiut, ustawił sobie poprzeczkę jakości płyty do pobicia bardzo wysoko. Nie przeskoczył jej na "Ornecie" i nieśmiale mogę stwierdzić, że "Dare" też nie przebije pierwszego krążka grupy. Ale nie wiem, czy w ogóle trzeba to rozpatrywać w takich kategoriach, lepiej sobie to po prostu rozjaśnić i traktować nowy album zespołu jako coś innego. Według mnie przede wszystkim wciąż w ten sam sposób rozwijającego twór Tomka Szpaderski, Michała Słodowego i Radka Krzyżanowskego. 3 lata w światku muzycznym to bardzo dużo, a gdy zajrzy się choćby na profil Kamp! na Spotify, można sobie uświadomić, jak dużo pomysłów, inspiracji i koncepcji może się przewinąć wówczas przez artystę. Kamp! nigdy nie szedł ścieżką przetartą przez innych, szczególnie w Polsce. Każde ich wydawnictwo pewne punkty wspólne z poprzednikiem, natomiast ogólną stylistyką bardzo się od siebie różnią. Nieustannie natomiast zachwycają przebojowością - tutaj choćby w singlowej bombie "F.O.M.O", aksamitnym "My love", czy nie chcącym wypaść z pamięci "New Season", hipnotyzującym brzmieniem - jak w "Dalidzie" oraz "Mañana (nothing is really there)", jak i nietuzinkowymi kompozycjami - w tym przypadku choćby "Drunk" nagranego z Hanią Raniszewską z duetu Tęskno i nieco słodko-melancholijnego "Nanette". 

Znalezione obrazy dla zapytania kamp! zespół 2018
(fot. Going.blog)

Najnowszy album tria to po prostu świetna muzyczna podróż. Dająca dużo zarówno zespołowi, jak i słuchaczowi, co potwierdza odbiór wersji live utworów z krążka, które Kamp! prezentował latem w całej Polsce. Teraz wróci do koncertowania, co z resztą wychodzi im świetnie i nie mam wątpliwości, że te jesienne wieczory spędzone w otoczeniu ich muzyki będą naprawdę świetnymi, niestraconymi godzinami, które będzie dane przeżyć fanom. O takie doznania nie trzeba się martwić, biorąc pod uwagę doświadczenie, jakie zdobył już zespół.  Dzięki "Dare" udowadniają, że można ich już nazywać pionierami elektroniki w naszym kraju. Kamp! pokazuje tu w jaki sposób wciąż ewoluuje. I chyba nikt nie ma wątpliwości, że robi to tanecznym krokiem.

piątek, 31 sierpnia 2018

Błogość w stereo - Tash Sultana „Flow State”

Czekałem na ten moment rok. Chociaż mam świadomość, że jest wiele osób, które trwają przy Tash Sultanie znacznie dłużej, to uczucie jakie mam w sobie słuchając kolejny raz jej debiutanckiego, godzinnego albumu jest czymś niezwykłym. Dotąd niewyobrażalnym, bo pomimo, że znałem 3\4 całej płyty jeszcze przed jej premierą i tak mam ciarki po kolejnych pełnych odsłuchach. Opis „Flow State” to chyba najlepszy sposób w jaki mogę wrócić do pisania na tym blogu. I jednocześnie historia zataczająca pewne koło, bo ostatnim postem z listopada jest przecież wywiad z Tash. I znowu przyciąga mnie tu Ona.

Znalezione obrazy dla zapytania tash sultana flow state

Tracklista:
1. Seed (Intro)
2. Big Smoke
3. Cigarettes (Explict)
4. Murder To The Mind (Album Mix)
5. Seven
6. Salvation (Explict)
7. Pink Moon
8. Mellow Marmalade (Explict)
9. Harvest Love
10. Mystik (Album Mix)
11. Free Mind
12. Blackbird
13. Outro

Mało jest płyt, przy których odsłuchu od pierwszych dźwięków wiesz, że natrafiłeś na artystę odmieniającego oblicze muzyki. W tym przypadku artystkę, która rozpoczynające Seed (Intro)” delikatne poruszanie strun gitary ma wpisane w swój świat. Wkraczam tam, znając Tash Sultanę w paru odsłonach, ale pamiętając o tym, jak lubi zaskakiwać wspaniałościami zachowuję spokój, by dać się zaskoczyć. I tak się dzieje. Jeszcze przed premierą bałem się, że gdy krążek w końcu się ukaże, będę najbardziej zadowolony z tych udostępnionych wcześniej fragmentów. A jest wręcz odwrotnie.

Nie wiem dlaczego, ale po odsłuchu danego krążka lubię sobie ustalić trójki utworów, które później katuję najbardziej. I tak na „Flow State” oczarowały mnie przede wszystkim „Cigarettes” z początkiem pasującym do spokojnego stylu Tash, a później jedną z szybszych i bardziej szalonych solówek wspomaganą wybijanym rytmem, jakie słyszałem; bardzo emocjonalny i monumentalny „Pink Moon”; a także instrumentalny i hipnotyzujący „Seven”, który nadawałby się do soundtracku pasjonującego dokumentu. Poza nimi bardzo doceniam akustyczny i najdłuższy „Blackbird”, ale akurat w tym przypadku utwór znacznie lepiej wypada w wykonaniu na żywo. Singlowe numery, częściowo odświeżone wypadają w całości naprawdę bardzo dobrze, na czele z wydanym jako ostatnim „Free Mind”, który sprawił, że zupełnie nie mogłem się doczekać piątku 31 sierpnia.


Imponuje mi, jak świetnie ułożonym dziełem jest „Flow State”. Duety świetnie uzupełniających się kawałków, czyli wspomniane „Seed (Intro)” oraz „Big Smoke”, czy „Seven” i „Salvation” to zaspokajanie wszelkich potrzeb słuchacza. Można usunąć się z drogi muzyce i pozwolić, żeby płynęła nam przez słuch do myśli i wyzwalała z codziennego świata. A jednocześnie zatapiała w ten stworzony przez Tash. Kto ją zna, wie, że najszczerszy z możliwych. Dozuje tu napięcie, układając ballady nie po sobie, a wkładając pomiędzy nie utwór z luźniejszą kompozycją, stara się jak najbardziej dogodzić odbiorcy, ale też nie burzy swojego schematu. Prowadzi nas przez swój świat w piękny, niemalże doskonały sposób. Sprawia, że odkrywamy muzykę i treść istniejącą już na świecie, ale chyba jeszcze nigdy tak uczuciowo i prawdziwie podaną.

Kiedyś oglądałem, swoją drogą całkiem niezły film „Przeboje i podboje”, który powstał w oparciu o powieść „Wierność w stereo” Nicka Hornby'ego. Niesmowicie podoba mi się jej tytuł i stwierdziłem, że dobrze byłoby kiedyś przerobić go, pisząc tekst o muzyce. Ale taki, który wychodzi mi prosto z serca i w zasadzie pisze się sam. I tak jest właśnie teraz. Dlaczego błogość? To jedyny opisywalny stan, w jakim znajduję się po odsłuchaniu i dostania w ręce fizycznej wersji debiutu Tash. Może jestem w jej kwestii trochę nieobiektywny, ale chyba jestem w stanie sobie ten raz wybaczyć. Nawet nie chcę o tym myśleć, po prostu kolejny raz wciskam „play” i odpływam wraz z Nią.

A na koniec zostawiam sobie tylko apel do polskich agencji koncertowych: szansy na rozpromowanie tej dziewczyny w Polsce nie da się schrzanić. Więc proszę, nie róbcie tego i zaproście ją tu, by mogła nas oczarować na żywo we własnej osobie. Nie pożałujecie.