piątek, 26 października 2018

„Wasteland” musiał być historią - Mariusz Duda opowiada o nowym życiu Riverside

Ten wywiad jest jednym z dłuższych i cikawszych, jakie kiedykolwiek przeprowadziłem z twórcami muzyki. Zwłaszcza tak interesującej i niezwykłej, jak jest w przypadku zespołu Riverside. Ich nowy krążek Wasteland" jest pierwszym nagranym po śmierci gitarzysty Piotra Grudzińskiego. Przez to przewija się na nim tematyka post-apokaliptyczna, co tłumaczył mi lider grupy, Mariusz Duda. Opowiedział też o kulisach komponowania części utworów z płyty, jak i opisał jej wyjątkowy charakter.

(fot. riversideband.pl)


Jakub Balcerski (blog Czas Na Rock): Okładka październikowego „Teraz Rocka” głosi „Wasteland jest inny”, odnosząc się do Waszego najnowszego wydawnictwa. Po odsłuchu płyty mam podobne wrażenie – takie było założenie?

Mariusz Duda (zespół Riverside): Umówmy się, że Riverside nie jest już kwartetem, który wszyscy znali z naszych poprzednich płyt. Jesteśmy teraz trio, innym zespołem. Oczywiście baza, a więc podstawy melodyczne i kompozycyjne to wciąż Riverside. Kompozytor się nie zmienił, ale inne są środki wyrazu. Piotr dodawał od siebie dużo elementów, które wpływały mocno na styl w jakim graliśmy i najgorszą rzeczą, jaką mógłbym zrobić to skopiowanie Piotra i wklejanie go przez siebie lub innych. To jesteśmy już inni my. Trzeba było wyraźnie podkreślić, że nie żyjemy przeszłością. Żyjemy teraźniejszością, a nawet przyszłością. Dlatego ten album musiał być inny i pokazać nasze oblicze w takiej formie, w jakiej teraz jesteśmy. Takiej formie ociosanej, pobrudzonej, zakurzonej, zmaltretowanej przez różne wydarzenia z przeszłości, ale też idącej z podniesioną głową do przodu.

Z poprzednich płyt pozostało takie wrażenie wbicia w fotel, przynajmniej u mnie. Jak jest z wami podczas tworzenia płyty – jest taki moment gdy czujecie, że płyta będzie wyjątkowa?

Miałem takie wrażenie podczas tworzenia „Wasteland”. Nie myśleliśmy o tym, że piszemy testament, czy składamy hołd, ale ona wyszła muzycznie bardzo wielowymiarowo, jest w niej wiele płaszczyzn i wolnego miejsca, w którym dużo osób może się odnaleźć i utworzyć swoją własną interpretację. Ta płyta nie jest przekombinowana i nie ma na niej natłoku instrumentów. Ona może ci bardzo często towarzyszyć, jest uniwersalna. Wspomniałem dziś podczas spotkania, że mieliśmy jeszcze dwa utwory przygotowane do wydania na tym krążku, ale wyrzucenie ich sprawiło, że ta płyta aspiruje nawet do takiego małego arcydzieła. Natomiast z tymi utworami byłaby po prostu kolejnym dobrym albumem. Czułem, że jest to wyjątkowy album, ale nie spodziewałem się że aż tak, bo za jakiś czas może się okazać, że on ma jeszcze większą siłę przebicia niż mi się wydawało.

Wasze utwory mają to do siebie, że są takimi podróżami do słuchacza i gdzieś go zawsze wiodą. Ale mam wrażenie, że najważniejsze są dla was skutki tej głównej, czyli odbioru całej płyty…

To jest tak, że jako twórca zawsze staram się opowiadać historię i podchodzić do albumu, jakby to był film. W dzisiejszych czasach ludzie słuchają płyt na wyrywki, pojedynczych singli. Nie mam nic przeciwko temu, ale ja komponuję album w ten sposób, by można było usiąść na kanapie i posłuchać go od początku do końca. Wzięło się to stąd, że w młodości słuchałem płyt w całości po ciemku. Były to wydawnictwa elektroniczne, choćby Tangerine Dream, Vangelis, Jarre, Mike Oldfield - bardzo ilustracyjne. Jako dzieciak rysowałem też komiksy, bawiłem się w takie fabularne rzeczy. I „Wasteland” musiał być historią, od tego się zaczęło. Dopiero potem pojawiły się kompozycje i pomysł dotyczący brzmienia. To jest zawsze coś, na co zwracam uwagę, dlatego to jest zawsze kojarzone z jakimiś filmowymi dźwiękami, bądź nawiązywaniem do ścieżki dźwiękowej.

Na albumie nie ma też wielu utworów wiodących, a zdarzały wam się takie w przeszłości. Tu na singiel poszedł „Vale Of Tears”, ale chyba poza nim reszty najlepiej słucha się w całości?

Lament” albo „The River Down Below“ mogłyby być jeszcze oddzielnie, ale ta kwestia to też rezultat tego, o czym mówiłem wcześniej. Dla mnie stworzenie świetnego albumu to nie nagranie takiego, który ma 3 świetne single i jakieś wypełniacze, tylko czegoś, co jest spójne od początku do końca i wydaje mi się, że ta płyta jest bardzo spójna. I te single, które wydaliśmy jeszcze przed premierą „Wasteland”, zyskują więcej, gdy słucha się ich w odpowiedniej kolejności i kontekście. Spotkałem się z opiniami, że osoby, które nie były przekonane do „Vale Of Tears” po usłyszeniu całości wiedziały, że on tam pasuje idealnie - przed „Guardian Angel“, po “Acid Rain” i zupełnie inaczej brzmi. To jest właśnie konsekwencja tych moich historii całościowych.

Jak długo kształtowała się cała kompozycja tej płyty, bo chyba w przypadku żadnej nie jest tak, że ona tworzy się przy paru utworach, które na nią trafią?

Komponowanie tego wszystkiego zajęło mi 2 miesiące. Album praktycznie ze mnie wypłynął po ukończeniu tego dla Lunatic Soul - „Under The Fragmented Sky”. Michał dorzucił do tego jedną piosenkę, czyli „The Night Before”, doaaranżowaliśmy i domknęliśmy to wszystko razem i mieliśmy tak naprawdę gotowy materiał w grudniu 2017 roku, a wszystko zaczęło się komponować niemalże równo rok temu. A potem przez pół roku była już tylko rejestracja, realizacja i uczenie się, jak to wszystko zagrać.

A jakie były uczucia po ukończeniu albumu?

Ja się osobiście bardzo cieszyłem, bo osiągnąłem efekt ukończenia 3 płyt studyjnych w ciągu jednego roku, więc wydając album co 4 miesiące, nie ukrywam, że tempo jest lekko zawrotne. Ale cieszyłem się, bo chciałem, żeby ten zespół miał w końcu taki album. Na ostatnich płytach bliżej mi było do Lunatic Soul niż do Riverside, a teraz pewna nuta z pierwszych dokonań tutaj powróciła. Efekt końcowy to właśnie ta emocja, jaką była wśród nas od początku. 



Znalezione obrazy dla zapytania riverside wasteland
(fot. muzyka.interia.pl)
  

Tematyka post-apokaliptyczna to temat poruszany przez wiele zespołów, przez co dość trudny - kiedy pomyślałeś sobie, że warto jej użyć właśnie teraz?

Po śmierci Piotra czułem, że można opowiedzieć historię po końcu świata, jaki w pewnym stopniu wydarzył się w Riverside. My byliśmy takimi ludźmi, którzy przeżyli i starają się iść dalej, budując nowe osady i szukając pożywienia. Riverside zawsze pisze, opowiada historie, które ja piszę, wiążąc je z jakimiś sytuacjami - nadpobudliwość, zupełny brak czasu („Anno Domini High Definition”), chęć powrotu do beztroski i korzeni („Love, Fear and The Time Machine”). Teraz bardzo chciałem nagrać taki postapokaliptyczny album, ale też nie robić z niego “Fallouta”, czy “Metra 2033”, a podejść do tego bardziej poetycko, żeby to było o życiu, samotności, o próbie przetrwania.

Dużo mówi się o emocjach w pierwszym utworze - „The Day After”, który praktycznie nie ma podkładu. Ale zwróciłbym uwagę z kolei na ostatni - „The Night Before”, bo nie jest tak, że często tworzycie utwory na pianino, a ten ma wyjątkowy ładunek emocjonalny…

On jest idealnie umieszczony na tej płycie. To moment, kiedy wszystko się dopełnia, napisy końcowe. Zawsze uwielbiałem wyjątkowe piosenki kończące filmy, do dziś pamiętam „Piąty Element” i tam był „Eric Serra” - świetny utwór. I „The Night Before” jest właśnie takim zamknięciem płyty. To bardzo wzruszająca piosenka i cieszę się, że taką mamy na albumie, Michał świetnie to sobie wymyślił. Dobrze, że nie dołącza też tutaj żadna inna sekcja rytmiczna, bo mamy z Michałem utwory typu „Conceiving You“, czy „We Got Used To Us” i „Acronym Love”, gdzie było pianino, a potem wchodził cały zespół. I teraz już nie wchodzi, chcieliśmy to nagrać właśnie w ten sposób, żeby były tam tylko dwa instrumenty - wokal i pianino. W końcu się udało po latach.

Gdy rozmawiamy jesteście po akustycznym secie w łódzkim Empiku - chyba ważny jest dla was taki wymiar nagrywanych utworów?

Jest bardzo ważny. Zawsze chciałem to robić, tylko mieliśmy jeden problem - Piotrek nigdy nie grał na gitarze akustycznej. On był gitarzystą przede wszystkim solowym, grał na gitarze elektrycznej i gdy przychodziło do takich rzeczy, to mnie głupio było brać za gitarę i grać, gdy mieliśmy gitarzystę w zespole. Więc te moje akustyki były głównie na płycie, a teraz mamy taką możliwość, więc chcieliśmy w pewnym sensie z tego skorzystać. Interpretacja zawsze jest dla mnie ważna, żeby pokazać, że pewne utwory można zagrać zupełnie inaczej. Sting jest mistrzem przearanżowywania swoich kawałków, ciągle to robił, bo teraz zajmuje się chyba głównie reggae, więc już nie za dobrze z nim. Natomiast to też jest ważne, żeby pokazywać wielowymiarowość tej muzyki.

Sting po prostu też poszedł dalej.

Tak, znalazł swój „Wasteland” (śmiech).

Przy okazji chciałem zapytać o utwór tytułowy, potęgę jego kompozycji - on też się długo tworzył? Była możliwość, żeby zrobić z niego zrobić parę rzeczy czy od początku układał się w wersję, w której znalazł się na płycie?

Układał się, zacząłem od intra, które rozrosło się niemalże do rozmiarów krótkiej piosenki. Potem jakoś tak poleciały te riffy, które gdzieś miałem wcześniej w głowie, trzymając cały czas w myślach te melodie rodem z westernu, które nabrały odpowiedniego kształtu dopiero, gdy Michał dodał tam dzwony i parę innych elementów. To dobra kompozycja, bo tam powróciły też melodyki, z których znani byliśmy na wcześniejszych płytach. Gdzieś po tych wszystkich poszukiwaniach udało się odnaleźć melancholię, niekoniecznie taką smutną - ze łzą i wspomnieniem, ale też taką, która potrafi podnieść na duchu. Bo „Wasteland” to trochę taki koniec westernu, gdzie ten dobry wygrywa i odjeżdża na koniu w stronę zachodzącego słońca, a my czujemy, że wypełniło się coś dobrego. Te piosenki komponują się czasami tak szybko, że ja za tym nie nadążam. Robię to w ten sposób, że biorę gitarę akustyczną i nagrywam to na dyktafon. Potem przynoszę to wszystko do studia i próbuję jakoś kleić. Czasem wychodzi tak, że dorzucam fragmenty od kolegów, albo nagrywamy to tak, jak zostało skomponowane wcześniej. I chyba „Wasteland“ to była taka dłuższa kompozycja, którą nuciłem do tego dyktafonu od samego początku.

Nadchodzi trasa - czas przedstawić album na żywo. Z tego co wiem zagracie go w całości?

Piosenki z „Wasteland” na pewno się pojawią, być może zagramy je w powiększonym składzie, nie mówiąc tutaj o kwartecie, a nawet kwintecie. Zastanawialiśmy się też nad setlistą - co najbardziej pasowałoby do nowego albumu i wychodzi na to, że „Out Of Myself”, czyli nasz debiut dobrze się z nim zgrywa.

A jak wygląda w tym momencie wasza przyszłość - zaczęły się spekulacje o kierunku w jakim pójdziecie, o nowej trylogii albumowej…

Wasteland” otwiera nowy rozdział w naszej muzyce i raczej będziemy się tego trzymać. Bardzo się cieszę, że udało nam się paradoksalnie dopiero teraz, odnaleźć coś, co jest jeszcze bardziej nasze niż było wcześniej. Bo w naszych płytach zawsze były jakieś odniesienia, że a to przejawiał się Opeth, czasem Steven Wilson, a tutaj być może przez tę nutę słowiańskości pojawiło się poczucie, że to nie jest już szwedzkie, ani brytyjskie. Pojawiło się trochę polskości, może przez te skrzypce, może przez sposób w jaki śpiewam - taki patriotyczno-religijny zaśpiew. Śmieję się, że coś takiego miały Czerwone Gitary i Seweryn Krajewski, ale faktycznie coś w tym jest - “The Depth Of Self Illusion” ma coś takiego i twierdzę, że to pasuje do mojego głosu, Riverside, podobając się ludziom. Będziemy się starali to rozwijać.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz