Ten wywiad jest jednym z dłuższych i cikawszych, jakie kiedykolwiek przeprowadziłem z twórcami muzyki. Zwłaszcza tak interesującej i niezwykłej, jak jest w przypadku zespołu Riverside. Ich nowy krążek „Wasteland" jest pierwszym nagranym po śmierci gitarzysty Piotra Grudzińskiego. Przez to przewija się na nim tematyka post-apokaliptyczna, co tłumaczył mi lider grupy, Mariusz Duda. Opowiedział też o kulisach komponowania części utworów z płyty, jak i opisał jej wyjątkowy charakter.
|
(fot. riversideband.pl) |
Jakub Balcerski (blog Czas Na Rock): Okładka październikowego
„Teraz Rocka” głosi „Wasteland jest inny”, odnosząc się do
Waszego najnowszego wydawnictwa. Po odsłuchu płyty mam podobne
wrażenie – takie było założenie?
Mariusz
Duda (zespół Riverside): Umówmy się, że Riverside nie jest już
kwartetem, który wszyscy znali z naszych poprzednich płyt. Jesteśmy
teraz trio, innym zespołem. Oczywiście baza, a więc podstawy
melodyczne i kompozycyjne to wciąż Riverside. Kompozytor się nie
zmienił, ale inne są środki wyrazu. Piotr dodawał od siebie dużo
elementów, które wpływały mocno na styl w jakim graliśmy i
najgorszą rzeczą, jaką mógłbym zrobić to skopiowanie Piotra i
wklejanie go przez siebie lub innych. To jesteśmy już inni my.
Trzeba było wyraźnie podkreślić, że nie żyjemy przeszłością.
Żyjemy teraźniejszością, a nawet przyszłością. Dlatego ten
album musiał być inny i pokazać nasze oblicze w takiej formie, w
jakiej teraz jesteśmy. Takiej formie ociosanej, pobrudzonej,
zakurzonej, zmaltretowanej przez różne wydarzenia z przeszłości,
ale też idącej z podniesioną głową do przodu.
Z
poprzednich płyt pozostało takie wrażenie wbicia w fotel,
przynajmniej u mnie. Jak jest z wami podczas tworzenia płyty –
jest taki moment gdy czujecie, że płyta będzie wyjątkowa?
Miałem
takie wrażenie podczas tworzenia „Wasteland”. Nie myśleliśmy o
tym, że piszemy testament, czy składamy hołd, ale ona wyszła
muzycznie bardzo wielowymiarowo, jest w niej wiele płaszczyzn i
wolnego miejsca, w którym dużo osób może się odnaleźć i
utworzyć swoją własną interpretację. Ta płyta nie jest
przekombinowana i nie ma na niej natłoku instrumentów. Ona może ci
bardzo często towarzyszyć, jest uniwersalna. Wspomniałem dziś
podczas spotkania, że mieliśmy jeszcze dwa utwory przygotowane do
wydania na tym krążku, ale wyrzucenie ich sprawiło, że ta płyta
aspiruje nawet do takiego małego arcydzieła. Natomiast z tymi
utworami byłaby po prostu kolejnym dobrym albumem. Czułem, że jest
to wyjątkowy album, ale nie spodziewałem się że aż tak, bo za
jakiś czas może się okazać, że on ma jeszcze większą siłę
przebicia niż mi się wydawało.
Wasze
utwory mają to do siebie, że są takimi podróżami do słuchacza i
gdzieś go zawsze wiodą. Ale mam wrażenie, że najważniejsze są
dla was skutki tej głównej, czyli odbioru całej płyty…
To
jest tak, że jako twórca zawsze staram się opowiadać historię i
podchodzić do albumu, jakby to był film. W dzisiejszych czasach
ludzie słuchają płyt na wyrywki, pojedynczych singli. Nie mam nic
przeciwko temu, ale ja komponuję album w ten sposób, by można było
usiąść na kanapie i posłuchać go od początku do końca. Wzięło
się to stąd, że w młodości słuchałem płyt w całości po
ciemku. Były to wydawnictwa elektroniczne, choćby Tangerine Dream,
Vangelis, Jarre, Mike Oldfield - bardzo ilustracyjne. Jako dzieciak
rysowałem też komiksy, bawiłem się w takie fabularne rzeczy. I
„Wasteland” musiał być historią, od tego się zaczęło.
Dopiero potem pojawiły się kompozycje i pomysł dotyczący
brzmienia. To jest zawsze coś, na co zwracam uwagę, dlatego to jest
zawsze kojarzone z jakimiś filmowymi dźwiękami, bądź
nawiązywaniem do ścieżki dźwiękowej.
Na
albumie nie ma też wielu utworów wiodących, a zdarzały wam się
takie w przeszłości. Tu na singiel poszedł „Vale Of Tears”,
ale chyba poza nim reszty najlepiej słucha się w całości?
„Lament”
albo „The River Down Below“ mogłyby być jeszcze oddzielnie, ale
ta kwestia to też rezultat tego, o czym mówiłem wcześniej. Dla
mnie stworzenie świetnego albumu to nie nagranie takiego, który ma
3 świetne single i jakieś wypełniacze, tylko czegoś, co jest
spójne od początku do końca i wydaje mi się, że ta płyta jest
bardzo spójna. I te single, które wydaliśmy jeszcze przed premierą
„Wasteland”, zyskują więcej, gdy słucha się ich w
odpowiedniej kolejności i kontekście. Spotkałem się z opiniami,
że osoby, które nie były przekonane do „Vale Of Tears” po
usłyszeniu całości wiedziały, że on tam pasuje idealnie - przed
„Guardian Angel“, po “Acid Rain” i zupełnie inaczej brzmi.
To jest właśnie konsekwencja tych moich historii całościowych.
Jak
długo kształtowała się cała kompozycja tej płyty, bo chyba w
przypadku żadnej nie jest tak, że ona tworzy się przy paru
utworach, które na nią trafią?
Komponowanie
tego wszystkiego zajęło mi 2 miesiące. Album praktycznie ze mnie
wypłynął po ukończeniu tego dla Lunatic Soul - „Under The
Fragmented Sky”. Michał dorzucił do tego jedną piosenkę, czyli
„The Night Before”, doaaranżowaliśmy i domknęliśmy to
wszystko razem i mieliśmy tak naprawdę gotowy materiał w grudniu
2017 roku, a wszystko zaczęło się komponować niemalże równo rok
temu. A potem przez pół roku była już tylko rejestracja,
realizacja i uczenie się, jak to wszystko zagrać.
A
jakie były uczucia po ukończeniu albumu?
Ja
się osobiście bardzo cieszyłem, bo osiągnąłem efekt ukończenia
3 płyt studyjnych w ciągu jednego roku, więc wydając album co 4
miesiące, nie ukrywam, że tempo jest lekko zawrotne. Ale cieszyłem
się, bo chciałem, żeby ten zespół miał w końcu taki album. Na
ostatnich płytach bliżej mi było do Lunatic Soul niż do
Riverside, a teraz pewna nuta z pierwszych dokonań tutaj powróciła.
Efekt końcowy to właśnie ta emocja, jaką była wśród nas od
początku.
|
(fot. muzyka.interia.pl) |
Tematyka
post-apokaliptyczna to temat poruszany przez wiele zespołów, przez
co dość trudny - kiedy pomyślałeś sobie, że warto jej użyć
właśnie teraz?
Po
śmierci Piotra czułem, że można opowiedzieć historię po końcu
świata, jaki w pewnym stopniu wydarzył się w Riverside. My byliśmy
takimi ludźmi, którzy przeżyli i starają się iść dalej,
budując nowe osady i szukając pożywienia. Riverside zawsze pisze,
opowiada historie, które ja piszę, wiążąc je z jakimiś
sytuacjami - nadpobudliwość, zupełny brak czasu („Anno Domini
High Definition”), chęć powrotu do beztroski i korzeni („Love,
Fear and The Time Machine”). Teraz bardzo chciałem nagrać taki
postapokaliptyczny album, ale też nie robić z niego “Fallouta”,
czy “Metra 2033”, a podejść do tego bardziej poetycko, żeby to
było o życiu, samotności, o próbie przetrwania.
Dużo
mówi się o emocjach w pierwszym utworze - „The Day After”,
który praktycznie nie ma podkładu. Ale zwróciłbym uwagę z kolei
na ostatni - „The Night Before”, bo nie jest tak, że często
tworzycie utwory na pianino, a ten ma wyjątkowy ładunek
emocjonalny…
On
jest idealnie umieszczony na tej płycie. To moment, kiedy wszystko
się dopełnia, napisy końcowe. Zawsze uwielbiałem wyjątkowe
piosenki kończące filmy, do dziś pamiętam „Piąty Element” i
tam był „Eric Serra” - świetny utwór. I „The Night Before”
jest właśnie takim zamknięciem płyty. To bardzo wzruszająca
piosenka i cieszę się, że taką mamy na albumie, Michał świetnie
to sobie wymyślił. Dobrze, że nie dołącza też tutaj żadna inna
sekcja rytmiczna, bo mamy z Michałem utwory typu „Conceiving You“,
czy „We Got Used To Us” i „Acronym Love”, gdzie było
pianino, a potem wchodził cały zespół. I teraz już nie wchodzi,
chcieliśmy to nagrać właśnie w ten sposób, żeby były tam tylko
dwa instrumenty - wokal i pianino. W końcu się udało po latach.
Gdy
rozmawiamy jesteście po akustycznym secie w łódzkim Empiku - chyba
ważny jest dla was taki wymiar nagrywanych utworów?
Jest
bardzo ważny. Zawsze chciałem to robić, tylko mieliśmy jeden
problem - Piotrek nigdy nie grał na gitarze akustycznej. On był
gitarzystą przede wszystkim solowym, grał na gitarze elektrycznej i
gdy przychodziło do takich rzeczy, to mnie głupio było brać za
gitarę i grać, gdy mieliśmy gitarzystę w zespole. Więc te moje
akustyki były głównie na płycie, a teraz mamy taką możliwość,
więc chcieliśmy w pewnym sensie z tego skorzystać. Interpretacja
zawsze jest dla mnie ważna, żeby pokazać, że pewne utwory można
zagrać zupełnie inaczej. Sting jest mistrzem przearanżowywania
swoich kawałków, ciągle to robił, bo teraz zajmuje się chyba
głównie reggae, więc już nie za dobrze z nim. Natomiast to też
jest ważne, żeby pokazywać wielowymiarowość tej muzyki.
Sting
po prostu też poszedł dalej.
Tak,
znalazł swój „Wasteland” (śmiech).
Przy
okazji chciałem zapytać o utwór tytułowy, potęgę jego
kompozycji - on też się długo tworzył? Była możliwość, żeby
zrobić z niego zrobić parę rzeczy czy od początku układał się
w wersję, w której znalazł się na płycie?
Układał
się, zacząłem od intra, które rozrosło się niemalże do
rozmiarów krótkiej piosenki. Potem jakoś tak poleciały te riffy,
które gdzieś miałem wcześniej w głowie, trzymając cały czas w
myślach te melodie rodem z westernu, które nabrały odpowiedniego
kształtu dopiero, gdy Michał dodał tam dzwony i parę innych
elementów. To dobra kompozycja, bo tam powróciły też melodyki, z
których znani byliśmy na wcześniejszych płytach. Gdzieś po tych
wszystkich poszukiwaniach udało się odnaleźć melancholię,
niekoniecznie taką smutną - ze łzą i wspomnieniem, ale też taką,
która potrafi podnieść na duchu. Bo „Wasteland” to trochę
taki koniec westernu, gdzie ten dobry wygrywa i odjeżdża na koniu w
stronę zachodzącego słońca, a my czujemy, że wypełniło się
coś dobrego. Te piosenki komponują się czasami tak szybko, że ja
za tym nie nadążam. Robię to w ten sposób, że biorę gitarę
akustyczną i nagrywam to na dyktafon. Potem przynoszę to wszystko
do studia i próbuję jakoś kleić. Czasem wychodzi tak, że
dorzucam fragmenty od kolegów, albo nagrywamy to tak, jak zostało
skomponowane wcześniej. I chyba „Wasteland“ to była taka
dłuższa kompozycja, którą nuciłem do tego dyktafonu od samego
początku.
Nadchodzi
trasa - czas przedstawić album na żywo. Z tego co wiem zagracie go
w całości?
Piosenki
z „Wasteland” na pewno się pojawią, być może zagramy je w
powiększonym składzie, nie mówiąc tutaj o kwartecie, a nawet
kwintecie. Zastanawialiśmy się też nad setlistą - co najbardziej
pasowałoby do nowego albumu i wychodzi na to, że „Out Of Myself”,
czyli nasz debiut dobrze się z nim zgrywa.
A
jak wygląda w tym momencie wasza przyszłość - zaczęły się
spekulacje o kierunku w jakim pójdziecie, o nowej trylogii
albumowej…
„Wasteland”
otwiera nowy rozdział w naszej muzyce i raczej będziemy się tego
trzymać. Bardzo się cieszę, że udało nam się paradoksalnie
dopiero teraz, odnaleźć coś, co jest jeszcze bardziej nasze niż
było wcześniej. Bo w naszych płytach zawsze były jakieś
odniesienia, że a to przejawiał się Opeth, czasem Steven Wilson, a
tutaj być może przez tę nutę słowiańskości pojawiło się
poczucie, że to nie jest już szwedzkie, ani brytyjskie. Pojawiło
się trochę polskości, może przez te skrzypce, może przez sposób
w jaki śpiewam - taki patriotyczno-religijny zaśpiew. Śmieję się,
że coś takiego miały Czerwone Gitary i Seweryn Krajewski, ale
faktycznie coś w tym jest - “The Depth Of Self Illusion” ma coś
takiego i twierdzę, że to pasuje do mojego głosu, Riverside,
podobając się ludziom. Będziemy się starali to rozwijać.